Trasa z Irun do Pasai była najpiękniejszym miejscem jakie widziałam do tej pory na ziemi. Pierwszy raz zobaczyłam coś tak cudownego: Ocean i góry. Ogromna, wszechogarniająca przestrzeń, siła i moc Boga... Aparat wyjmowałam z częstotliwością co 5 sekund. Szłam wolno, rozkoszując się tym co widziałam. Szłam i czułam, odczuwałam….. Jednak jedna myśl nie pozwalała rozpłynąć mi się w tej rozkoszy: obawa czy będę miała gdzie spać. Kiedy doszłam do mojego pierwszego albergue strach miałam wypisany na twarzy. Moje oczy były tak nim przepełnione, że kiedy zobaczyła mnie hospitaliero zaczęła od razu uspokajać że wszystko będzie dobrze. I to był ostatni raz kiedy przerażenie mnie przerosło. Od tej chwili wiedziałam, że nawet gdybym miała spać na środku ulicy, na plaży czy w ciemnym lesie to dam radę. Po drodze czekało mnie jeszcze parę "gorszych chwil" ale od tej pory było już inaczej. Zadziałała tu nie tylko troska Boga ale to jak mnie prowadził i co ważnego o mnie mi odkrywał. Jak otwierał oczy ślepca....
Strach, zachwyt radość, niepewność, nadzieja , euforia, zmęczenie to wszystko mieszało się we mnie. To był chyba pierwszy milowy krok, który zrobiłam w Drodze. Pozwoliłam sobie odczuwać. Spotkałam się z moimi emocjami. Nazywałam je, zastanawiałam się skąd się biorą i oswajałam się z nimi.
Zrozumiałam to już jakiś czas temu..... W czasie mojego "stawania się dojrzałym człowiekiem" uwierzyłam w pewne kłamstwo. Mówiło ono o tym, że dojrzały człowiek nie okazuje emocji. Nie okazuje ich bo przecież potrafi nad nimi zapanować a skoro potrafi zapanować to nigdy po nim nie widać jak coś go porusza "za bardzo". To błędne myśleniem spowodowało, że zaczęłam się kontrolować (z całym negatywnym znaczeniem tego "przedsięwzięcia").
Najpierw nauczyłam się nie okazywać smutku i żalu. Ze złością zawsze miałam trochę problemów. Oczywiście absolutnie wykluczona została jakakolwiek ekscytacja. I tak ta "kontrola" (nawet nie wiem kiedy) doprowadziła do zmniejszenia odczuwania tych emocji do niezbędnego minimum. Ja naprawdę przestałam je odczuwać. Może ich odrobina pojawiała się w bardzo ale to bardzo trudnych wydarzeniach. Kiedy kilka lat temu zorientowałam się, że tak jest wiedziałam, że chcę to zmienić. Powoli zaczął się proces "odkłamywania". Proces trwa. Jednak Droga zaskoczyła mnie czymś jeszcze. Na Camino zobaczyłam, że moje "nieodczuwanie" to nie tylko sprawa trudnych i mało dla mnie przyjemnych emocji. Tak samo zgasiłam w sobie odczuwanie radości, wszelkiego rodzaju przyjemności, szczęścia i wielu, wielu innych, tak mocno zakopanych, że w tamtej chwili nie umiałam ich nawet nazwać.
Uświadomienie sobie tego to był pierwszy bodziec do zmian. Po pierwsze dałam sobie prawo do szerokiego odczuwania. Po drugie dałam sobie czas na to odczuwanie i nazywanie tego co czuję. I tak mój Dobry Bóg przeprowadza mnie przez ten proces. Zaczynam smakować życie. Muszę powiedzieć, że to jest FANTASTYCZNE. Czas Drogi i fizyczna obecność na Camino niesamowicie w tym pomagała. Ale wszyscy wiemy, że Camino nie kończy się w Santiago. Chcę z tego czerpać zawsze i wszędzie (nawet w tym zimowo - jesiennym, szarym dniu kiedy to piszę). Chcę żyć, chcę cieszyć się życiem i jak najwięcej odczuwać...…...
Komentarze
Prześlij komentarz